Na początku znane pod nazwą Control: Condor, dzisiejsze FBC: Firebreak zdaje się być produkcją zupełnie z innej bajki niż klasyczne, fabularne dzieło Remedy, czyli Control. To gra o zupełnie innym charakterze, skierowana do odmiennego grona odbiorców – zamiast głębokiej narracji i samotnego przemierzania dziwacznych korytarzy, mamy tu kooperacyjną strzelankę dla maksymalnie trzech graczy, której akcja toczy się w klaustrofobicznym, odizolowanym Najstarszym Domu. I nie oszukujmy się – fani klasycznych singli, którzy kochają gry za opowieść i klimat, mogą poczuć się tutaj trochę jak na obcej planecie.
Ale… i to spore „ale” – FBC: Firebreak ma w sobie coś, co potrafi zaintrygować, nawet jeśli na pierwszy rzut oka ta gra kompletnie nas nie interesuje. Bo wystarczy dać jej chwilę – kilka misji, może jeden wieczór – i człowiek zaczyna czuć, że to całkiem przyjemna rozrywka. I co najciekawsze: nawet grając solo można się tu nieźle bawić, mimo że na papierze wygląda to na tytuł nastawiony wyłącznie na wspólne potyczki ze znajomymi.
Szaleństwo tkwi w prostocie
Mimo że ogólny zamysł rozgrywki brzmi znajomo – drużyna graczy robi zadania w zamkniętej lokacji – to Firebreak idzie w totalnie dziwacznym kierunku, mocno czerpiąc z charakterystycznego dla Control klimatu. Cała akcja kręci się wokół tytułowej jednostki pierwszego reagowania – Firebreak – która zostaje wrzucona do Najstarszego Domu, aktualnie objętego pełną kwarantanną po ataku jakichś nienazwanych, obcych sił. Naszym zadaniem jest opanować pojawiające się anomalie i doprowadzić wszystko do porządku.
Jeśli nigdy wcześniej nie graliście w Control, przygotujcie się na spore WTF – lokacje są dziwne, nielogiczne, czasem wręcz halucynacyjne. Ale fani oryginalnego Control poczują się jak w domu, bo twórcy sprytnie połączyli znane miejscówki z zupełnie nowym rodzajem rozgrywki. Jest to coś w rodzaju spin-offu, ale z wyraźnym szacunkiem do korzeni.
Trzy klasy, masa chaosu i zadania rodem z innego wymiaru
Na start wybieramy jedną z trzech dostępnych klas postaci. Potem rzucamy się w wir zadań, które bywają totalnie absurdalne. Wyłączenie gigantycznego pieca, który generuje pożary? Eliminacja dziwnie szybujących żółtych karteczek? A może ogrzewanie zamarzniętych anomalii przenośnymi grzejnikami? Brzmi głupio? Może i tak, ale to właśnie dzięki tej pokręconej konwencji gra zyskuje swój unikalny charakter.
Każda klasa oferuje coś innego: Mechanik ma klucz, którym błyskawicznie naprawia elektronikę, Elektryk nosi ze sobą potężne działo do aktywowania urządzeń, a Czyściciel biega z ogromnym działkiem wodnym. Do tego dochodzą klasyczne bronie palne, granaty i specjalne perki, które zdobywamy wraz z postępami. Co fajne, ulepszanie postaci i zbieranie sprzętu to naprawdę wciągający aspekt – punktów doświadczenia i przedmiotów do odblokowania jest cała masa, więc gra nagradza za aktywną grę i eksplorację.
Samotna wyprawa? Da się, ale nie będzie łatwo
Dla tych, którzy wolą grać solo: tak, da się. Firebreak nie wymaga grania w drużynie, ale nie ukrywajmy – struktura misji i poziom trudności ewidentnie pokazują, że gra była projektowana z myślą o kooperacji. I faktycznie, granie z ekipą – nawet przez matchmaking (który wspiera crossplay, ale można go wyłączyć) – to zupełnie inna jakość. Sam kod sieciowy wydaje się być w porządku, przynajmniej z tego, co sam doświadczyłem.
Każda misja została zaprojektowana tak, by nie zajmować zbyt wiele czasu, co wydaje się być kluczowym założeniem twórców. Mamy tu trzy poziomy intensywności zadań, które przekładają się na czas gry i ilość celów do wykonania. Czasem wpadamy tylko na szybkie kilka minut, a czasem – przy najwyższym poziomie – rozgrywka potrafi przeciągnąć się nawet do pół godziny. I tu pojawia się problem: niektóre misje zaczynają się powtarzać, robią się nużące, a mimo to musimy je klepać, żeby zdobyć odpowiednie materiały do ulepszeń. I choć nie złapałem się na klasyczny „jeszcze jeden mecz i idę spać”, to jednak coś kazało mi wracać. Może nie z ekscytacją, ale z ciekawością.
Fabuła? Tak, ale tylko jako klimat
Dobra wiadomość dla nowych graczy – znajomość Control nie jest tu konieczna. Historia Firebreak jest zamknięta w sobie, z wieloma smaczkami dla fanów uniwersum, ale da się grać i czerpać przyjemność bez znajomości oryginału. Oczywiście, nie oczekujcie epickiej opowieści – to nie ten typ gry. Tu rządzi environmental storytelling, czyli klimat budowany przez otoczenie, a nie cutscenki. I trzeba przyznać – to działa.
PS Plus może uratować tę grę?
Największym asem w rękawie Firebreak może okazać się… premiera w PS Plusie. Tak, gra trafia do usługi już teraz, w dniu premiery, co zapewnia jej porządny zastrzyk graczy na start. Pytanie tylko, ilu z nich zostanie na dłużej? Remedy obiecało, że wszystkie przyszłe aktualizacje będą darmowe – i to już zapowiedziano dwie większe. Co więcej, nie będzie tu żadnych sezonów ani FOMO – żadnych przymusów typu „graj teraz, bo coś przepadnie”. Twórcy po prostu wierzą, że ich gra sama się obroni.
Technicznie gra wypada naprawdę dobrze – działa płynnie, bez żadnych zacięć czy błędów. Graficznie też daje radę, szczególnie na PS5 Pro, gdzie możemy nawet wyłączyć upscale PSSSR, jeśli ktoś nie lubi artefaktów. Plusik za możliwość regulacji pola widzenia – co wcale nie jest standardem w FPS-ach. Jedyny minus? Brak polskiego dubbingu. Ale są napisy – i całkiem solidne, bez większych wpadek.
Podsumowując – warto?
FBC: Firebreak raczej nie zostanie nowym Helldivers II. To nie ten poziom zaskoczenia czy popularności. Ale mimo to, to solidna, dobrze wykonana gra, która ma swój własny pomysł, styl i klimat. Jeśli szukacie czegoś do wspólnej gry ze znajomymi, z nastawieniem na kooperację i dużą dozą dziwactwa – warto spróbować. Szczególnie że jeśli macie PS Plusa, nie musicie wydawać ani złotówki.
Aktywność komentująych