Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale serio… świat Trona aż się prosił o jakąś porządną grę. No bo jak to możliwe, że przez tyle lat dostaliśmy tylko kilka tytułów, i to w większości takich, które dzisiaj pamiętają chyba tylko najwierniejsi fani? Ten cały klimat neonowego, cyfrowego świata wręcz błagał o coś grywalnego i świeżego. I wiesz co? Tron: Catalyst to w końcu coś, co ma sens.

Nie mówię, że to jakieś przełomowe arcydzieło, ale… ta gra po prostu działa – i to dobrze. To taka izometryczna przygodówka akcji, zrobiona w 2.5D, którą skleciło Bithell Games wspólnie z Disneyem. Brzmi dziwnie? Też tak myślałem. Ale już po kilkunastu minutach wiedziałem, że to będzie fajna jazda – krótka, ale konkretna.

Tron: Catalyst nie udaje czegoś, czym nie jest

Na start – to nie jest żadne open-worldowe monstrum z milionem questów i drzewkami umiejętności na pół ekranu. To gra liniowa, skupiona, do przejścia w 8-10 godzin, bez zbędnego przeciągania. I wiesz co? W dzisiejszych czasach, kiedy każda gra próbuje być drugim Wiedźminem, taki mniejszy, skoncentrowany tytuł to naprawdę powiew świeżości.

Fabuła? Wciąga. Nawet jeśli nigdy nie oglądałeś Trona

Grasz jako Exo – kurierka, która przypadkiem trafia w sam środek cyfrowego chaosu. W skrócie: jakaś paczka eksploduje, pętla czasu się zapętla, bohaterka dostaje supermoce (takie glitchowe, wiadomo – komputerowy świat i te sprawy) i próbuje uratować Grid przed kolesiem o imieniu Conn. Klasyka? Może. Ale podana w bardzo fajnej formie.

I nawet jak nie masz zielonego pojęcia, czym jest Tron, to się nie zgubisz. Gra ma kodeks, który wyjaśnia wszystko jak trzeba – od frakcji, przez postacie, po lokalizacje. Ja na przykład znałem tylko filmy i to bardzo średnio – a i tak byłem cały czas na bieżąco z tym, co się dzieje.

Dialogi i cutscenki? Trochę bieda, ale da się przeżyć

Nie będę ściemniał – przerywników filmowych prawie nie ma, a postacie gadają głównie przez tekstowe dymki i statyczne sprite’y. Trochę szkoda, bo więcej animacji i emocji by nie zaszkodziło, ale… jak już się wciągniesz, to przestajesz zwracać na to uwagę. Dubbing też daje radę, więc nie ma wstydu.

Walka: prosto, ale z pazurem

Główną (i jedyną) bronią jest Dysk Tożsamości – można nim machać, rzucać, blokować, odbijać ataki. Do tego dochodzą zdolności glitchowe, które odblokowujesz z czasem. System jest nieskomplikowany, ale satysfakcjonujący.

Są jednak pewne minusy. Rzucanie dyskiem prawie nic nie zadaje, a jak opanujesz parowanie, to robisz z przeciwnikami sałatkę jednym ciosem. Walki z bossami kończą się czasem zanim zdążysz się rozkręcić. Ale mimo wszystko – frajda jest.

Świat, eksploracja i side questy

Do odwiedzenia masz kilka większych lokacji, możesz przemieszczać się pieszo albo na świetlnym motocyklu (tak, tym legendarnym Light Cycle!). Są też zadania poboczne – nie wszystkie oznaczone, ale warto szukać. W jednym z takich zadań zgarniasz sobie towarzysza o imieniu Byte, który towarzyszy ci do końca. Mały szczegół, ale cieszy.

Gra działa stabilnie, nie miałem większych bugów, oprócz paru momentów, gdy postać utknęła w meblach. Ale od czego są szybkie sejwy?

Tron: Catalyst – warto?

Powiem tak – to jest taka gra, która przypomina mi czasy Xboxa 360 i gier AA. Może nie będzie o niej głośno na Game Awards, ale za te 25 dolców dostajesz coś naprawdę porządnego. Idealne na weekend, idealne żeby się oderwać od tych wszystkich giga-produkcji i po prostu się dobrze pobawić.

Nie musisz być fanem Trona. Nie musisz nawet wiedzieć, że Tron to nie tylko motocykle ze światełkami. Wystarczy, że lubisz gry akcji z klimatem i konkretem.

Był to artykuł z serii: Tron: Catalyst
Spis treści