Nie wiem jak Ty, ale ja mam ogromną słabość do wszelkiego rodzaju gier farmerskich. Serio. Jest coś niesamowicie kojącego w tym, że przez kilka godzin możesz totalnie odciąć się od rzeczywistości, zamienić życie pełne stresu na spokojną wegetację na pikselowej farmie i całym Twoim największym zmartwieniem jest to, czy zdążysz zebrać dynie zanim zacznie padać. Kocham ten klimat. Zakopuję się pod kocem, parzę herbatę (albo coś mocniejszego, nie oszukujmy się) i znikam na wiele godzin. Sadzenie marchewek, głaskanie kur i rozbudowywanie stodoły – to jest po prostu mój sposób na reset głowy. Taka swojska, cyfrowa terapia.

Ale – i tu robi się ciekawie – mam też zupełnie drugą stronę swojej natury. Gdy już nasycę się tą wirtualną sielanką, często wpadam w… no cóż, zupełnie inny klimat. Zamiast słodkich zwierzątek i pastelowych kolorów odpalam sobie podcast o seryjnych mordercach, wsiąkam w jakieś chore sprawy kryminalne, przeglądam archiwa z niewyjaśnionymi zaginięciami albo zatapiam się w makabrycznych zakątkach Wikipedii. Wiem, skrajność totalna, ale chyba właśnie w tym tkwi cały urok – ludzie nie są czarno-biali. A ja zwyczajnie kocham zarówno cozy games, jak i true crime. I, z tego co widzę w sieci, nie jestem w tym odosobniona.

Dlatego gdy dowiedziałam się o Grave Seasons, poczułam się tak, jakby ktoś wszedł mi do głowy i postanowił zrobić grę specjalnie dla mnie. Ten tytuł to najnowszy projekt od studia Perfect Garbage, który ukaże się pod skrzydłami Blumhouse Games – tak, tych od horrorów. Tyle że tym razem nie dostajemy kolejnego straszydła w piwnicy czy przerażającego klauna, a… uroczą grę farmerską z morderczym twistem. Została ona oficjalnie zapowiedziana podczas Summer Game Fest 2024, a od tego czasu produkcja nabiera rozpędu. Pełna premiera ma nastąpić w 2026 roku, ale dzięki SGF Play Days 2025 miałam okazję zagrać we wczesną wersję i… cóż, powiem tylko, że odliczam dni.

Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda bardzo znajomo: uroczy pixelart, klimatyczna wioseczka, nowy mieszkaniec, który właśnie odziedziczył farmę. Brzmi jak miks Stardew Valley i Story of Seasons, prawda? I rzeczywiście – przez chwilę można odnieść wrażenie, że to klasyczna opowieść o porzuconym gospodarstwie, które trzeba odbudować, poznając przy tym lokalnych mieszkańców, tworząc przyjaźnie, a może i coś więcej. Ale wystarczy dosłownie kilka minut, by zdać sobie sprawę, że to wcale nie jest „tylko” kolejna urocza gra o sianiu ziemniaków.

Bo tym razem nie jesteśmy tylko rolnikiem. Gramy byłym więźniem, który w dość tajemniczy sposób przejął farmę po poprzednim właścicielu – właścicielu, który zniknął bez śladu. I nie – nie chodzi tu o jakieś „przeprowadził się do miasta”. On zniknął. Kompletna cisza. A żeby było ciekawiej – w urokliwym Ashenridge ktoś morduje mieszkańców.

Brzmi jak mieszanka olejku lawendowego i noża kuchennego, prawda? I dokładnie taka jest ta gra. Moja postać w demie była już przygotowana (choć w pełnej wersji będzie opcja dopasowania wyglądu i szczegółów), więc od razu rzuciłam się w wir typowych zajęć – podlewanie roślin, sadzenie nasion, zbieranie plonów. Towarzyszył mi Hari, lokalny przystojniak, który chętnie dzielił się poradami ogrodniczymi i uśmiechami. Było miło, było sielsko… do czasu.

W pewnym momencie, zupełnie przypadkiem, znalazłam coś, czego nigdy nie spodziewałabym się w grze farmerskiej – odciętą, zakrwawioną ludzką rękę, porzuconą wśród moich grządek z pomidorami. I nie, nie było żadnego „to tylko dekoracja na Halloween”. To był jasny sygnał: coś bardzo, bardzo złego dzieje się w Ashenridge.

Niedługo później spotkałam Pilar – barwną postać z zamiłowaniem do mody retro. Trochę tajemnicza, trochę dziwna, ale totalnie urocza. Zaproponowała wspólny spacer po lesie. Nocą. Bo oczywiście, co może pójść nie tak, gdy grasuje seryjny morderca, a Ty idziesz z obcą kobietą w ciemny las?

No i właśnie – Pilar nie wyszła z tego cało. Nim zdążyłam cokolwiek zrobić, z cieni wyskoczyło coś, co wyglądało jak skrzyżowanie wilkołaka z koszmarem Lovecrafta. Pilar została porwana, a ja mogłam tylko iść za nią, zostawiając za sobą ślady krwi i… wnętrzności. Gdy w końcu ją znalazłam, scena była równie piękna, co makabryczna – pixelartowa wizja rozerwanego ciała z otwartą klatką piersiową. Tak groteskowe, że aż… fascynujące. Taki właśnie dysonans robi Grave Seasons – daje ci słońce, a potem wbija nóż prosto w serce.

Co najgorsze? Naprawdę liczyłam, że uda mi się ją zdobyć jako potencjalną partnerkę. Bo tak – w tej grze można romansować, ale tylko wtedy, gdy Twoja miłość nie zostanie wcześniej zmiażdżona przez potwora. W pełnej wersji będziemy mogli próbować ocalić ulubione postacie, rozgryzając tożsamość mordercy. A co najlepsze – tożsamość sprawcy będzie losowa przy każdej nowej rozgrywce, więc każda partia będzie inna. W tym przypadku nie zdążyłam, ale zebrałam wystarczająco dużo tropów, by wiedzieć, że coś naprawdę dużego czai się pod powierzchnią tego urokliwego miasteczka.

I mimo że moje demo trwało tylko kilkanaście minut, to… jestem totalnie zakochana. Grave Seasons to idealna gra dla takich jak ja – fanów cozy klimatów, którzy czasem chcą, żeby im ktoś rozszarpał NPC-a na oczach. Ten tytuł łączy w sobie ciepło domowego ogniska i lodowaty dreszcz niepokoju. A wszystko to podlane cudowną pikselową oprawą.

Premiera? 2026 rok. I choć to jeszcze kawałek drogi, to ja już zacieram ręce i rozstawiam grządki. Tylko tym razem może z dala od lasu.