Tales of the Shire: A The Lord of the Rings Game miało być spełnieniem marzeń każdego, kto kiedykolwiek chciał wcisnąć się w kudłate stopy hobbita, pić herbatkę w Shire i plotkować z sąsiadami przy domowym cieście. Brzmi jak cozy raj, prawda? Niestety, po 30 godzinach grania czuję się, jakby ktoś rzucił mnie w środek Mordoru zamiast do przytulnego Bywater.

Gra od Weta Workshop obiecuje sielskie życie, ale serwuje nudę, powtarzalność i bugi, które sprawiają, że nawet Gandalf nie dałby rady tego naprawić. Mechaniki life sim są tak płytkie, że przypominają kałużę po deszczu, a budowanie relacji z NPC-ami to jak rozmowa z krasnoludem o wegańskiej diecie – zero frajdy. Jedyny plus? Minigra w gotowaniu i kilka zabawnych dialogów, które przypominają o Tolkienowskim klimacie. Ale to za mało, by uratować ten tytuł przed zepchnięciem w otchłań. Jeśli liczyliście na hobbitową wersję Stardew Valley, to przygotujcie się na gorzkie rozczarowanie – to bardziej Sméagol niż Samwise.

Wstęp: Hobbitowe marzenia w błocie

Każdy fan Władcy Pierścieni marzył kiedyś o życiu w Shire – sadzenie ziemniaków, łowienie ryb w rzeczce, pogawędki z Rosie Cotton i może przypadkowe spotkanie z Gandalfem przy fajce pełnej ziela z Długiego Dna. Tales of the Shire obiecywało być tym wszystkim: cozy life simem w świecie Tolkiena, który połączy magię Śródziemia z relaksem gier takich jak Animal Crossing czy Disney Dreamlight Valley. Brzmi jak przepis na hit, ale coś poszło nie tak. Po 30 godzinach spędzonych w Bywater czuję się, jakbym wykonywał zlecenia dla orków, a nie hobbitów. Gra jest niedopracowana, mechaniki są banalne, a techniczne problemy sprawiają, że nawet najwięksi fani Tolkiena będą chcieli rzucić padem o ścianę. Dlaczego ten obiecujący pomysł zamienił się w koszmar? Rozbieramy to na części pierwsze – od gameplayu po bugi, które psują cały klimat.

Gameplay: Sielanka bez duszy

Tales of the Shire próbuje być cozy life simem, gdzie wcielasz się w świeżo upieczonego hobbita w Bywater, remontujesz rozpadającą się norę i budujesz relacje z sąsiadami, by wioska zyskała status oficjalnej wsi. Spotykasz ikoniczne postacie, jak Gandalf czy Rosie Cotton, i wykonujesz dla nich zlecenia – brzmi znajomo, prawda? Problem w tym, że gra nie ma tej głębi, którą kochamy w innych tytułach tego gatunku. Zbieranie składników, wędkowanie, ogrodnictwo – wszystko to jest tak uproszczone, że po paru godzinach masz wrażenie, że robisz to samo w kółko.

Fabuła jest cieniutka jak pergamin z Rivendell – ot, kilka scenek z hobbitowymi kłótniami o przepis na idealne pierogi. Dialogi bywają zabawne, oddając ducha Shire’u (np. spory o to, czyje jabłka są słodsze), ale brak dubbingu sprawia, że postacie są nijakie. 15-godzinna „kampania” to bardziej zbiór losowych zadań niż epicka opowieść, a szkoda, bo świat Tolkiena aż prosi się o więcej życia.

Co boli najbardziej? Brak głębi mechanik. Dobre life simy, jak Stardew Valley, wciągają, bo odkrywasz nowe warstwy rozgrywki – od ulepszeń farmy po sekrety NPC-ów. W Tales po kilku godzinach widzisz już wszystko, a potem to tylko grind. Zbieranie sprowadza się do biegania po małej mapie i podnoszenia tych samych grzybów czy ziół, które sprzedajesz, by kupić… jeden kawałek sera. Zmiana pór roku co kilkanaście dni w grze wprowadza nowe składniki i kosmetyczne zmiany w wiosce, ale to za mało, by przełamać monotonię. Na forach, jak Reddit, gracze narzekają, że gra czuje się, jakby była niedokończona – i trudno się z tym nie zgodzić.

Mechaniki: Płytsze niż strumień w Hobbitonie

Wędkowanie, ogrodnictwo i inne aktywności to kręgosłup life simów, ale w Tales of the Shire są tak proste, że aż frustrują. Wędkowanie? Masz kilka łowisk na mapie, łapiesz te same ryby, a ulepszenie wędki nic nie zmienia – dalej łowisz to samo, tylko trochę szybciej. Misje wymagają tony ryb, co zamienia się w nudny grind bez satysfakcji. Ogrodnictwo to sadzenie, podlewanie i czekanie – zero automatyzacji, zero nowych roślin, zero frajdy. Hodowla kur brzmi uroczo, ale sprowadza się do zbierania jajek bez żadnego twistu. Gracze na Discordzie porównują to do Harvest Moon na minimalnych ustawieniach – i mają rację.

Jedynym promykiem nadziei jest minigra w gotowaniu, która jest sercem gry. Wszystkie aktywności – zbieranie, wędkowanie, ogrodnictwo – służą zdobywaniu składników na potrawy, które serwujesz NPC-om, by budować relacje społeczne. Musisz rozgryźć ich gusta (jeden woli kwaśne, inny słodkie) i łączyć smaki, by zdobyć punkty sympatii. To odblokowuje nowe przepisy, składniki i czasem krótkie rozmowy, które dają namiastkę głębi. Ale nawet tu gra kuleje – gotowanie jest zbyt proste, a zanim odblokujesz narzędzia, jak patelnię do sosów, mija masa czasu. Do tego grind po składniki i czekanie na nowy dzień (posiłki są ograniczone czasowo) sprawiają, że nawet ta mechanika staje się męcząca. Fani na Twitterze chwalą klimat gotowania, ale narzekają, że reszta gry to zapychacz.

Nora: Dom, który nie czuje się jak dom

Częścią gry jest remont twojej hobbitowej nory, która na początku wygląda, jakby mieszkał w niej troll po imprezie. Z czasem odblokowujesz więcej miejsca, kurnik, ogródek i podstawowe udogodnienia, jak działające drzwi (co trwa absurdalnie długo). Brzmi fajnie, ale w praktyce to rozczarowanie. Dekoracje odblokowujesz przez misje, ale są powtarzalne – kilka obrazów, półek, zero funkcjonalności. Nie możesz zmienić układu nory, więc personalizacja to tylko kosmetyka. Po pełnym ulepszeniu nora wygląda jak z książek Tolkiena – okrągłe okna, drewniane meble, cozy vibe – ale brak swobody sprawia, że czujesz się, jakbyś urządzał wystawę, a nie swój dom. W porównaniu do Animal Crossing, gdzie budujesz od zera, to porażka.

Techniczne koszmary: Bugi jak armia Saurona

Nawet gdyby gra była arcydziełem, fatalna optymalizacja by ją zatopiła. Grałem na mocnym PC, a i tak co chwilę trafiałem na spadki FPS-ów, pop-iny, aliasing i crashi, które wywalały mnie na pulpit. Najgorsze były crashe po posiłkach z NPC-ami – po godzinie przygotowań traciłem cały dzień w grze, bo save cofał mnie do rana. Raz powtarzałem ten sam dzień sześć razy, co było jak tortura w Barad-dûr. Na forach gracze piszą, że wersja na Switcha to katastrofa – lagi, zacinające się animacje i jeszcze więcej bugów. Ostatnia aktualizacja lekko poprawiła framerate, ale gra wciąż działa jak krasnoludzki wóz na kwadratowych kołach. Styl graficzny, inspirowany malarską estetyką Shire’u, miał potencjał, ale pop-iny drzew i bugi, jak wędka ciągnąca linę przez całą mapę, niszczą immersję.

Ciekawostki i kontekst

Tales of the Shire miało być pierwszym cozy hitem w Śródziemiu, a Weta Workshop, znane z pracy przy filmach Władcy Pierścieni, dawało nadzieję na coś magicznego. Na Reddicie fani spekulują, że gra została pospieszona przez wydawcę, stąd brak dubbingu i płytkie mechaniki. Wczesne zapowiedzi sugerowały bardziej sandboxowy styl, ale finalnie dostaliśmy liniowy life sim, co rozczarowało testerów. Społeczność chwali jednak humor dialogów, który oddaje hobbitowy klimat – np. spory o najlepsze piwo w Shire to perełka dla fanów Tolkiena.

Zakończenie: Shire bez serca

Tales of the Shire to gra, która obiecywała hobbitowy Eden, a dała nam błoto i frustrację. Minigra w gotowaniu i zabawne dialogi to za mało, by uratować ten tytuł przed płytkimi mechanikami i technicznymi problemami. Brak głębi, powtarzalność i crashe sprawiają, że gra nie dorasta do pięt tuzom jak Stardew Valley. Dla fanów Tolkiena to cios w serce – Shire zasługuje na więcej niż grind i bugi. Jest szansa, że patche poprawią optymalizację, ale bez gruntownego remake’u mechanik gra pozostanie cieniem swojego potencjału. Jeśli chcecie poczuć magię Shire’u, lepiej wróćcie do książek lub filmów – tam hobbitowe życie wciąż ma duszę.

Był to artykuł z serii: Tales of the Shire
Spis treści