Burning Springs w końcu daje wyzwanie, ale dalej gubi swoją historię

Dobra, siadam do tego i przerabiam cały tekst tak, żeby brzmiał naturalnie, luźno i bardziej „po ludzku”, jak opinię gracza po solidnym ograniu dodatku. Do tego pogrubię ważne frazy, rozwinę myśli i dorzucę trochę klimatu takiego typowego fanowskiego gadania o Fallout 76. Treści nie skracam – wręcz przeciwnie, delikatnie ją poszerzam, żeby całość była bardziej „żywa”, ale bez przekombinowania.

Kiedy kurz po premierze Burning Springs w końcu opadł, a największe problemy techniczne przestały straszyć na każdym kroku, mogłem spokojnie usiąść i sprawdzić, co ten nowy region faktycznie wnosi do Fallout 76. I powiem tak – dodatek ma sporo dobrych momentów, zwłaszcza jeśli lubisz, gdy gra potrafi przycisnąć cię do ściany i zmusić do kombinowania. Jednocześnie szybko przypomina, że seria Fallout zawsze opierała się na mocnej narracji… a 76 wciąż ma z tym trochę pod górkę.

Pierwsze godziny wypadają naprawdę sensownie. Wbijasz do spalonych pustkowi Ohio, klimat robi robotę od pierwszych minut, a początkowe zadania wrzucają cię między kilka ciekawych postaci. Nie mija dużo czasu i już tkwisz po uszy w jakichś szemranych układach, które prowadzą prosto do Rust Kinga. Bez spoilerów, ale pierwsze starcie z tym gościem wypada mocno, chociaż… nie do końca logicznie. Twoja postać pada jak długa – i to mimo pełnego power armora. Przez to widać, że ta scena jest bardziej „zaprogramowana”, niż wynika z niej naturalna konsekwencja. Mimo wszystko ten początkowy tor fabularny ma tempo. Przez chwilę naprawdę czuć, że dodatkiem kieruje konkretny pomysł, a nie przypadkowy zlepek misji.

Potem jednak przychodzi nagłe tąpnięcie. Fabuła robi ostry skręt i zamiast prowadzić cię dalej przez rozwijające się wątki, gra odpala listę wyzwań w stylu: „zabij 30 Rust Raiders”, „użyj obrażeń od ognia”, „zabij Oguę”. Czyli typowa lista rzeczy do odhaczenia, bez większej historii w tle. Nie są trudne, ale kompletnie pozbawione narracyjnego sensu. I to boli, bo zamiast budować na solidnym początku – gra stawia tani zamiennik klasycznych zadań fabularnych.

Kiedy uporasz się z tym etapem, dodatek trochę wraca na właściwe tory. Side questy robią robotę, choć żaden z nich nie wbija się głęboko w historię regionu. Po prostu pomagają poskładać w głowie, kto żyje w Burning Springs i z czym się boryka. Tylko że zanim się obejrzysz, główna linia zadań znowu się kończy, a gra pyta cię, co chcesz tu dalej robić. I wtedy pojawiają się Headhunty – czyli rzecz, która faktycznie przyciąga do regionu na dłużej.

Muszę przyznać, że Headhunty są jedną z najlepszych powtarzalnych aktywności, jakie pojawiły się w 76 od dawna. Fajnym smaczkiem jest obecność Ghula pod Vault 76 – niby kosmetyka, ale klimat robi. Trochę czuć, że to ukłon pod nowych graczy, którzy wpadli do gry po serialu Amazona, ale w sumie… dobrze, że gra żyje. Więcej ludzi = większy fun.

Same Headhunty są intensywne. Płacisz 5000 caps, więc to już coś więcej niż mała przygoda, a potem idziesz na walkę z bossami, którzy potrafią naprawdę zaboleć. Nagrody w legendarkach są konkretne, a jeśli masz ekipę – akcja jest szybka i efektowna. Solo? No cóż, to prosta droga do zgonów, jeśli nie jesteś odpowiednio przygotowany. Ale satysfakcja jest ogromna, zwłaszcza kiedy ratujesz przypadkowych graczy i nagle robicie spontaniczne party jak w starym MMO.

W kwestii wyzwania Burning Springs wypada świetnie. Jako ktoś, kto chodzi w pełnym, dopakowanym Vulcan Power Armor i zwykle przerabia Appalachę na pył samym auto-axe’em i Gatling plazmą – byłem pozytywnie zaskoczony. Tu wrogowie nie padają jak muchy. Deathclawy mają pazur, power-armored przeciwnicy potrafią przycisnąć, a pewne miejsca są naprawdę niebezpieczne, jeśli wbiegniesz tam jak w swoje. Jasne, to nie jest jakiś hardcore endgame, ale to i tak najbardziej sensowny poziom trudności w 76 od dawna.

Eksploracja też potrafi wciągnąć. Scorched Ohio wygląda świetnie – spalone fabryki, zardzewiałe konstrukcje, industrialny klimat, no i Corn World, który wielu graczy pokocha od pierwszego wejścia. Czuć tu ducha Fallout: New Vegas, takiego bardziej westernowego post-apo. Jedyny minus to miejsca pod budowę C.A.M.P.-ów. Fajnych miejscówek jest mniej, niż się spodziewałem, a niektóre idealne spoty są zablokowane, bo leżą zbyt blisko markerów zadań… nawet jeśli te budynki w ogóle nie mają treści. To trochę psuje zabawę kreatywnym graczom.

Potrafi dostarczyć świetne walki, mocny klimat, kilka naprawdę dobrych momentów i porządne wyzwanie. Ale jednocześnie trzyma się starego grzechu Fallout 76 – słabszej narracji, która szybko traci pęd, mimo że zaczyna się mocno, zwłaszcza dzięki postaci Rust Kinga.

To krok naprzód, ale jeszcze nie ten duży, na który wielu z nas czeka. Fallout 76 wciąż rośnie, wciąż próbuje, i fajnie, że Bethesda odważyła się zmienić rytm rozgrywki. Ale jeśli chodzi o opowieść, wciąż zostawia nas lekko głodnych. A jako mieszkańcy krypt… zawsze czekamy na kolejną dobrą historię.

Może Cię zainteresować

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *