Małe gry ze znajomymi kontra wielkie „live service” – kto tu naprawdę wygrywa?

Ostatnie lata pokazały, że gry-usługi zaczynają tracić sens. Te wielkie produkcje, które mają żyć latami i pochłaniać tysiące godzin, coraz częściej okazują się być tylko kolejną próbą złapania gracza w sieć mikrotransakcji i powtarzalnych aktywności. Tymczasem na drugim biegunie wyrósł zupełnie inny trend – coś, co wielu nazywa „friendslop”, ale ja wolę określenie „bestiecore”. To właśnie tam widać, jak powinno wyglądać granie online w 2025 roku.

I teraz najlepsze – te gry są małe, często robione przez zespoły indie, ale trafiają w sedno tego, czego naprawdę chcą gracze. Chodzi o wspólne przeżycia z paczką znajomych, a nie o to, żeby przez pół roku farmić kolejne skiny i level capy.

Czym właściwie są gry „live service”?

Dla porządku – „live service” to taki model, w którym gra nie istnieje bez serwerów i ciągłego wsparcia. Często oznacza to wielkie lobby, matchmaking, eventy sezonowe i tę nieustanną presję, że trzeba być online, bo inaczej coś przegapisz. Problem w tym, że wiele z tych gier żyje krócej niż memy na TikToku. Startują z hukiem, a potem powoli dogorywają – i to nie tylko dlatego, że tracą graczy, ale też dlatego, że utrzymanie takiej machiny kosztuje ogromne pieniądze i ludzkie zasoby.

Mamy tu oczywiście gigantów takich jak Destiny 2, ambitne projekty jak Dune: Awakening, czy nieudane próby w stylu Splitgate 2. Ale czy naprawdę ktoś wierzy, że te gry będą żyły po dekadzie tak, jak np. klasyczne MMORPG-i?

A czym jest „bestiecore”?

Tutaj klimat jest zupełnie inny. Bestiecore to granie w małym gronie, często w mniejszych lobby, z nastawieniem na komunikację i wspólną zabawę. Nie chodzi o to, żeby świat gry był większy niż twoje miasto, tylko żeby dostarczył precyzyjnie wycelowane emocje.

Przykłady? Among Us, które zrobiło furorę w pandemii, Phasmophobia, gdzie razem polujesz na duchy, Webfishing dla spokojnych sesji albo świeży hit Peak. To są gry, w których liczy się paczka znajomych na Discordzie, a nie battle pass na sto godzin.

Dlaczego małe gry wygrywają z gigantami?

Sekret jest prosty – te gry mają charakter. Indie deweloperzy, z racji ograniczonych zasobów, muszą skupić się na jednym pomyśle i dopracować go do granic możliwości. Dzięki temu dostajemy produkcje rozpoznawalne od razu – nie tylko przez gameplay, ale też przez styl graficzny i atmosferę.

Wielkie live service’y natomiast często zawodzą już na starcie. Potrafią mieć genialny pomysł (np. Suicide Squad: Kill the Justice League, gdzie wcielasz się w ekipę złoczyńców DC), ale kiedy przychodzi do pytania „co dalej?”, zaczyna się monotonia. Lootowanie, powtarzalne misje, przymus bycia online – wszystko to sprawia, że gracze szybko odchodzą.

Teoretycznie gry AAA mają budżety, by wygrywać na obu polach – i faktycznie, są wyjątki jak The Division 2, które potrafiło rozwinąć swój pomysł z sensownymi dodatkami. Ale w większości przypadków kończy się na tym, że deweloperzy próbują odtwarzać znane schematy, licząc na to, że logo marki samo przyciągnie graczy.

Problem? Gracze coraz szybciej wyczuwają „cash grab”. Gdy tytuł wygląda jak kopia Overwatcha (przykład: Concord) albo jak nijaki shooter bez polotu (XDefiance), to nikt nie chce w to inwestować ani czasu, ani pieniędzy.

Bestiecore = czysta frajda

Największą zaletą bestiecore jest to, że nie musisz się w nich zapisywać na wieloletnią służbę. Zagrałeś parę wieczorów w Among Us? Super. Przerzuciłeś się na Phasmophobię albo inną świeżynkę? Jeszcze lepiej. To jest ten zdrowy rytm grania – gry nie pochłaniają ci życia, tylko dostarczają intensywnych, zapamiętywalnych chwil, a potem pozwalają iść dalej.

I to właśnie jest największym zagrożeniem dla wielkich marek. Bestiecore daje graczom wolność – nikt nie każe ci kupować battle passa, logować się codziennie czy trzymać się jednej gry przez pół dekady. Możesz zabrać swoją ekipę w kolejną przygodę, w innym klimacie, i bawić się równie dobrze.

Na naszych oczach powstaje coś w rodzaju nowej subkultury w gamingu. Bestiecore to gry małe, ale wyjątkowe, które dają graczom dokładnie to, czego oczekują – dobrą zabawę ze znajomymi, świeży klimat i poczucie, że można zagrać, nacieszyć się i pójść dalej bez wyrzutów sumienia.

Tymczasem gry live service zaczynają tonąć we własnym ciężarze – za duże budżety, za wielkie oczekiwania, za dużo powtarzalności. Oczywiście będą wyjątki, ale trend jest jasny: gracze wolą autentyczną frajdę niż kolejną sezonową przepustkę i grind bez końca.

W świecie, gdzie wszystko staje się coraz bardziej „na lata” – od filmów, przez seriale, po gry – bestiecore pokazuje, że czasem lepiej jest postawić na intensywne, krótkie doświadczenia i dobrą zabawę tu i teraz. I to jest chyba najzdrowsze podejście, jakie gaming mógł nam dać.

Może Cię zainteresować

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *